Jeśli myślisz, że jesteś w stanie zapanować nad swoim życiem, decydować o kolejach codzienności, dokonywać świadomych wyborów i otaczać się ludźmi, którzy cię na tej drodze ukształtują, a ponadto jeszcze widzieć jasno całą tę strukturę rzeczywistości – to, jak przekonuje swoim literackim debiutem Piotr Trębacz, jesteś w błędzie.
Zacznijmy od końca to lekko ponad
stustronicowa opowieść o młodym, samotnym mężczyźnie po tragicznych
przejściach, które pociągają za sobą podobnie nieszczęśliwe konsekwencje. Nie
jest jednak łatwo wyłuskać konkretne wydarzenia spośród gęstej atmosfery
towarzyszącej czytelnikowi przez większość książki. Pierwszoosobowa narracja
nabudowuje się wokół wewnętrznych przeżyć bohatera, chciałoby się powiedzieć
metaforycznie: przeżyć zapisanych maczkiem. Nie są to tylko emocje, nie są to
też jedynie spostrzeżenia czerpane ze świata zewnętrznego – byłoby to za
proste, jeśli chce się dosadnie przedstawić perspektywę człowieka w
narkotycznym stanie wyostrzonych zmysłów. Odkąd bowiem okazuje się, że w małej
buteleczce brak różowych tabletek, wszystko staje na głowie, a bohater, kryjąc
się przed złowrogimi cieniami wyimaginowanych demonów, musi odbyć małą odyseję
w celu zdobycia tego podejrzanego lekarstwa.
Mieszanina
bliżej niepowiązanych myśli i wspomnień osadzonych na najprostszych
czynnościach, jak sprzyjające koncentracji mycie
garów, przetacza się przez karty książki. Niby nic się nie dzieje, długo
nie opuszczamy z bohaterem jednej przestrzeni, ale przeczuwamy pewną tajemnicę,
nie tylko celnie zasygnalizowaną przez środki formalne, o których za chwilę,
ale też przez umiejętne, barwne i bardzo sensualne opisy. Sposób prowadzenia narracji pozwala zanurzyć się w tym mechanicznym
ciągu zdarzeń przemieszanych z wrażeniami, a wszystko to składa się na jakąś
dziwną strukturę, na poły realną, w dużej mierze wyobrażoną, ale niebędącą do
końca ani snem, ani strumieniem świadomości.
Ta narkotyczna mechaniczność
rzeczywiście może prowadzić do wykrystalizowania konkretnych prawd czy zasad
świata – bo do tego właśnie dąży bohater, do odkrycia, o co w tym wszystkim
chodzi. I owszem, możemy to uznać bardzo powierzchownie za usilną próbę
zrozumienia zasad rządzących światem, podejmowaną przez osobę w stanie dalekim
od pełnej trzeźwości i jasności myślenia, jednak na głębszym poziomie… niejeden
z nas zastanawiał się nieraz, czy wszystko, co się wydarza, stanowi elementarną
część jakiegoś większego planu czy porządku życia, czy istnieją przypadki i
zbiegi okoliczności, czy poszczególne wydarzenia są koniecznym następstwem
szeregu swych przyczyn itd. Trębacz za pomocą swojej opowieści prezentuje nam
tu silny determinizm, wpisując się zresztą w popularny ostatnio dyskurs – nic
nie zależy od nas samych, zdeterminowane są nawet nasze własne myśli (bo nie
wiemy przecież nawet, jaka będzie nasza kolejna myśl), co literacki zabieg
przedstawienia świata z depresyjnej, pozbawionej pełnej świadomości perspektywy
jeszcze bardziej uwypukla.
Przyklasnąć
należy samej budowie opowieści. Pierwsze, co zaintryguje czytelnika, to –
zgodnie z zapowiedzią w tytule – epilog. Rzecz faktycznie dzieje się od końca,
a to sprawia, że już od samego początku, że tak feralnie to ujmę, mamy to
niepokojące uczucie: coś się już wcześniej wydarzyło. Tak naprawdę wszystko, co
poprzedzało epilog, podczas czytania zdaje się już odbyte, a przecież wydarzy
się dopiero w kolejnych partiach książki. W kontekście całego
deterministycznego zapętlenia wydarzeń, które stara się zaprezentować nam
autor, jest to świetny zabieg formalny. I jest to igraszka z poczuciem czasu
czytelnika, który w pewien sposób zbliża się do odczuć bohatera. Ten z kolei ma
bardzo silne poczucie czasu, niemalże namacalne – czas i strach są w całej
opowieści spersonifikowane niby milczący władcy świata, niby cienie kryjące się
po kątach.
Kwestią budzącą
we mnie ambiwalentne odczucia jest język. Z jednej strony czujemy jego bogactwo
i niewątpliwą erudycję autora, lecz niekiedy nadmierna poetyckość powoduje
jednak przerost formy. Być może jest to celowy zabieg, choć trudno mi
zaprzeczyć, że nieustanne przeświadczenie o nadciągającym rozbudowanym
porównaniu staje się z czasem uciążliwe (zwłaszcza że to tylko sto stron…).
Kończąc: jestem
mile zaskoczona, bo podczas trwania lektury ciekawość rozbudzona przez autora nie
gaśnie, zaś zakończenie jest dobrze wyważonym rozwiązaniem zagadki. Co ciekawe
jednak, gdybym mogła przemówić do bohatera Zacznijmy
od końca, przywołałabym słowa padające w genialnym filmie Jarmuscha: „Jak możesz żyć tak długo i wciąż nie
rozumieć? Ta obsesja to marnowanie życia, które mógłbyś poświęcić na
przeżywanie, podziwianie natury, pielęgnowanie przyjaźni… i na taniec”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz