Strony

19.07.2015

Czy na cokolwiek mamy wpływ?
Piotr Trębacz, Zacznijmy od końca

Jeśli myślisz, że jesteś w stanie zapanować nad swoim życiem, decydować o kolejach codzienności, dokonywać świadomych wyborów i otaczać się ludźmi, którzy cię na tej drodze ukształtują, a ponadto jeszcze widzieć jasno całą tę strukturę rzeczywistości – to, jak przekonuje swoim literackim debiutem Piotr Trębacz, jesteś w błędzie.

Zacznijmy od końca to lekko ponad stustronicowa opowieść o młodym, samotnym mężczyźnie po tragicznych przejściach, które pociągają za sobą podobnie nieszczęśliwe konsekwencje. Nie jest jednak łatwo wyłuskać konkretne wydarzenia spośród gęstej atmosfery towarzyszącej czytelnikowi przez większość książki. Pierwszoosobowa narracja nabudowuje się wokół wewnętrznych przeżyć bohatera, chciałoby się powiedzieć metaforycznie: przeżyć zapisanych maczkiem. Nie są to tylko emocje, nie są to też jedynie spostrzeżenia czerpane ze świata zewnętrznego – byłoby to za proste, jeśli chce się dosadnie przedstawić perspektywę człowieka w narkotycznym stanie wyostrzonych zmysłów. Odkąd bowiem okazuje się, że w małej buteleczce brak różowych tabletek, wszystko staje na głowie, a bohater, kryjąc się przed złowrogimi cieniami wyimaginowanych demonów, musi odbyć małą odyseję w celu zdobycia tego podejrzanego lekarstwa.


Mieszanina bliżej niepowiązanych myśli i wspomnień osadzonych na najprostszych czynnościach, jak sprzyjające koncentracji mycie garów, przetacza się przez karty książki. Niby nic się nie dzieje, długo nie opuszczamy z bohaterem jednej przestrzeni, ale przeczuwamy pewną tajemnicę, nie tylko celnie zasygnalizowaną przez środki formalne, o których za chwilę, ale też przez umiejętne, barwne i bardzo sensualne opisy. Sposób prowadzenia narracji pozwala zanurzyć się w tym mechanicznym ciągu zdarzeń przemieszanych z wrażeniami, a wszystko to składa się na jakąś dziwną strukturę, na poły realną, w dużej mierze wyobrażoną, ale niebędącą do końca ani snem, ani strumieniem świadomości. 

Ta narkotyczna mechaniczność rzeczywiście może prowadzić do wykrystalizowania konkretnych prawd czy zasad świata – bo do tego właśnie dąży bohater, do odkrycia, o co w tym wszystkim chodzi. I owszem, możemy to uznać bardzo powierzchownie za usilną próbę zrozumienia zasad rządzących światem, podejmowaną przez osobę w stanie dalekim od pełnej trzeźwości i jasności myślenia, jednak na głębszym poziomie… niejeden z nas zastanawiał się nieraz, czy wszystko, co się wydarza, stanowi elementarną część jakiegoś większego planu czy porządku życia, czy istnieją przypadki i zbiegi okoliczności, czy poszczególne wydarzenia są koniecznym następstwem szeregu swych przyczyn itd. Trębacz za pomocą swojej opowieści prezentuje nam tu silny determinizm, wpisując się zresztą w popularny ostatnio dyskurs – nic nie zależy od nas samych, zdeterminowane są nawet nasze własne myśli (bo nie wiemy przecież nawet, jaka będzie nasza kolejna myśl), co literacki zabieg przedstawienia świata z depresyjnej, pozbawionej pełnej świadomości perspektywy jeszcze bardziej uwypukla. 

            Przyklasnąć należy samej budowie opowieści. Pierwsze, co zaintryguje czytelnika, to – zgodnie z zapowiedzią w tytule – epilog. Rzecz faktycznie dzieje się od końca, a to sprawia, że już od samego początku, że tak feralnie to ujmę, mamy to niepokojące uczucie: coś się już wcześniej wydarzyło. Tak naprawdę wszystko, co poprzedzało epilog, podczas czytania zdaje się już odbyte, a przecież wydarzy się dopiero w kolejnych partiach książki. W kontekście całego deterministycznego zapętlenia wydarzeń, które stara się zaprezentować nam autor, jest to świetny zabieg formalny. I jest to igraszka z poczuciem czasu czytelnika, który w pewien sposób zbliża się do odczuć bohatera. Ten z kolei ma bardzo silne poczucie czasu, niemalże namacalne – czas i strach są w całej opowieści spersonifikowane niby milczący władcy świata, niby cienie kryjące się po kątach. 

            Kwestią budzącą we mnie ambiwalentne odczucia jest język. Z jednej strony czujemy jego bogactwo i niewątpliwą erudycję autora, lecz niekiedy nadmierna poetyckość powoduje jednak przerost formy. Być może jest to celowy zabieg, choć trudno mi zaprzeczyć, że nieustanne przeświadczenie o nadciągającym rozbudowanym porównaniu staje się z czasem uciążliwe (zwłaszcza że to tylko sto stron…).  

            Kończąc: jestem mile zaskoczona, bo podczas trwania lektury ciekawość rozbudzona przez autora nie gaśnie, zaś zakończenie jest dobrze wyważonym rozwiązaniem zagadki. Co ciekawe jednak, gdybym mogła przemówić do bohatera Zacznijmy od końca, przywołałabym słowa padające w genialnym filmie Jarmuscha: „Jak możesz żyć tak długo i wciąż nie rozumieć? Ta obsesja to marnowanie życia, które mógłbyś poświęcić na przeżywanie, podziwianie natury, pielęgnowanie przyjaźni… i na taniec”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz