Anzelm Zaostry, główny bohater powieści, to niedoszły
akademik, obecnie nauczyciel matematyki w ogólniaku. Codziennie dojeżdża do
miejsca pracy tramwajem, w którym nawiązuje mniejsze lub większe interakcje ze
współpasażerami, np. obserwuje ludzi, dopisując im historie, głośno kogoś
wyśmiewa ku uciesze innych bądź też, z początku całkiem nieświadomie, podrywa
swoją przełożoną. Zamiast doklejać mu łatki, najlepiej opisać go celnymi
słowami innych bohaterów: wypada albo genialnie, albo idiotycznie, ale nigdy
przeciętnie. Jak wiadomo, granica między geniuszem a idiotą w sytuacji, kiedy
atmosfera gęsta jest od oparów alkoholu, staje się bardzo… płynna.
Anzelm sam o sobie wypowiada się dość pseudointelektualnie, pewnie przez nadmierny, może i autoironiczny, patos.
Anzelm sam o sobie wypowiada się dość pseudointelektualnie, pewnie przez nadmierny, może i autoironiczny, patos.
Przeplatam absurd z filozofią i matematyką instynktownie, żeby nie popaść ani w rozpacz, ani w skrajny racjonalizm. […] Jestem introwertykiem z epizodami ekstrawertycznymi typu wyjście do baru czy do sklepu. Jestem typem samotnika, który syci się wolnością i samotnością tak zachłannie, że szybko wypełni nimi samego siebie i odczuwa przesyt, a wtedy wypatruje innego człowieka albo pije wódkę.
Światło wszystkich reflektorów skupione jest na postaci
matematyka. W pijackim amoku śni mu się dziwna sytuacja, w której podejmuje grę
z czasem – zamierza udowodnić, że ten nie istnieje. Od tej pory fabuła się
rozmywa i trudno doszukiwać się porządku zdarzeń, jeśli założono, że
chronologia, synonim czasowości, nie powinna mieć znaczenia. Całość staje się
chaosem przeplatanym coraz bardziej powtarzalnymi scenkami konsultujących się
ze sobą pięciu zmysłów. Najczęściej komentują one wrażenia płynące z obcowania
z kolejnymi kobietami, bowiem Anzelm prócz pociągu do alkoholu ma jeszcze jedną
wielką słabość – ustawiczny niedosyt doznań zmysłowych.
Matematyk i dyrektorka pospiesznie ruszyli przez boisko, nie bacząc na pozdrowienia uczniów. Potem zniknęli w czeluściach szkoły, a minutę później w oknach gabinetu dyrektorki opuściły się żaluzje. Za oknem opuściło się jednak o wiele, wiele więcej. Uczniowie palący papierosy za rogiem uznali za cud szybko zaparowujące okna tego gabinetu i nawet ustalili, kto ma to zgłosić do kurii.
Nasz protagonista kpi sobie ze wszystkich wokół, z czego
cieszy się tłumek w tle, jak uczniowie w klasie czy pasażerowie tramwaju,
jednak jego adwersarze, a najczęściej adwersarki, nigdy nie wiedzą, czy brać go
na serio. Dialogi wydają się ustawione dokładnie tak, by nasz bohater
błyszczał, reszta postaci to albo potulni jak owieczki słuchacze, albo
ociekające seksem półinteligentki, albo zwyczajni idioci. Gdy już nadarzy się
kobieta, której można przypisać przyzwoity poziom IQ, objawia się to w ten
sposób, że… cytuje ona z pamięci dowód ontologiczny św. Anzelma. Koncepcja gry,
która wyjaśni wszystko pod koniec, nie usprawiedliwia w moich oczach tej
drobnej męczarni w towarzystwie buca i jego haremu.
Z drugiej strony trzeba uczciwie przyznać, że wszystko to
zainscenizowane jest pod względem formy po mistrzowsku. Główny bohater nie tyle
rozwija się, co ukazuje kolejne swe oblicza. Komizm sytuacyjny, a jeszcze bardziej językowy, nie przestaje zaskakiwać. Sam język powieści jest
różnorodny i skutecznie oddaje charakter danych scen. Jeśli na przykład ktoś
szuka podniety, znajdzie ją tu w dobrze dobranych słowach. Jeśli trzeba coś
powiedzieć bez owijania w bawełnę, jak choćby przedstawić skuteczną receptę na
życie, Anzelm się tym zajmie:
A przecież wystarczy nie brać kredytów, nie żreć za dużo, raz na jakiś czas opierdolić przełożonego, wpierdolić koledze z pracy, zerżnąć jakąś dupę, która się podoba, wzbudzić jakąś pasję, nie korzystać z czatu, aby nie dostarczać pożywek dla coraz większej bandy cwaniaków, którzy bardziej chcą nas zrobić w konia, niż nam pomóc.
„Dowód ontologiczny” zbiera bardzo dobre recenzje
prawdopodobnie ze względu na to, że jest świetnie napisany. Dla mnie ideowo
jest niestety trudny do przyjęcia, zbijający z tropu, rozczarowujący. Zamysł
był ambitny - rozdzielenie zmysłów od żywego intelektu dawało mnóstwo ciekawych możliwości. Nie znajdziemy tu jednak filozofowania z wyższej półki, za to
nieraz z pękniętej butelki codziennych zdarzeń rozleje się wartki strumień
świadomości.
***
Recenzja powstała we współpracy z portalem moznaprzeczytac.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz