Jesteśmy tylko kochankami - mówię czasem do siebie - i jedyne, o czym marzymy, to żeby zostać zrozumianymi. Mimo to mamy władzę, a nawet potrzebę, żeby niszczyć sobie nawzajem życie.
O czym jest ta książka?
Mamy do czynienia z trojgiem narratorów. Najpierw spotykamy Ellinor, prostą samotną kobietę ze szwedzkiej prowincji, która postanawia poznać przez portal randkowy czułego, choć nie nazbyt czułego, mężczyznę (przyznam, ujęło mnie to określenie!) i w ten sposób trafia do Sztokholmu, gdzie bieg wypadków zetknie ją z kimś związanym z tajemniczym maszynopisem zatytułowanym Poliglotyczni kochankowie. Drugi rozdział należy do Maxa Lamasa, zapatrzonego w siebie pisarza na utrzymaniu żony, kobieciarza, który marzy o kochance, która podobnie jak on będzie mówić w wielu językach. Wreszcie w trzeciej części do głosu dochodzi Lucrezia, włoska arystokratka, będąca świadkiem moralnego i finansowego upadku swojego rodu, który od czterech stuleci zamieszkuje rzymskie palazzo.
Losy głównych bohaterów splatają się wokół tytułowego wielojęzycznego traktatu, ale mimo wszystko to nie on jest tu najważniejszy. Stanowi jak gdyby tylko pretekst do zestawienia tak różnych postaci. Linie Wolff udało się bowiem stworzyć trzy zupełnie autonomiczne rzeczywistości: zimny, przesycony pewnymi pierwotnymi siłami pejzaż Skandynawii, wewnętrzny portret znudzonego brakiem artystycznej inspiracji mężczyzny oraz duszny, nieco przykurzony obraz rządzonej przez kobiety włoskiej familii.
Dlaczego wszyscy szukamy swojej wyspy?
Poliglotyzm wcale nie sprzyja bohaterom w próbie wypowiedzenia swoich pragnień. Wręcz odwrotnie - im większą ilością języków władają, tym trudniej jest im znaleźć kogoś, kto zrozumie, co mają na myśli. Jest to naturalna kolej rzeczy, że im więcej słów, fraz, im więcej literatury, tym więcej jest odniesień. Nie brak zresztą w książce literackich fascynacji, a najważniejszym chyba odwołaniem jest Możliwość wyspy Michela Houellebecqa. Melancholia, determinacja własną historią i pewien życiowy pesymizm budują mur odgradzający bohaterów od reszty świata. Panuje znużenie.
Znów nachodziło mnie poczucie, że muszę się w coś zanurzyć. Znaleźć bezpieczną przystań, tak jak moja żona znalazła wyspę w Nietzschem. Mnie samemu nie udawało się rozbudzić w sobie entuzjazmu do czegokolwiek. Żadna książka nie wydawała mi się dostatecznie ciekawa, żaden serial - wart oglądania, żaden pomysł - na tyle kuszący, by osnuć wokół niego jakąś opowieść. Spokój, który powinien wisieć w człowieku jak pion, był we mnie splątany jak kłębek wełny.Zanurzyć się w czymś bez reszty to desperacko poszukiwane lekarstwo na dojmujące poczucie osamotnienia. Bohaterowie drugoplanowi (równie wyraźnie zarysowani) wydają się zaaferowani swoimi sprawami, ideami, które odsuwają ich od innych ludzi. Jednak Ellinor, Max i Lucrezia, w których wewnętrznym życiu niejako uczestniczymy, poszukują zrozumienia i w gruncie rzeczy - miłości. Bo być może właśnie miłość to najpełniejszy rodzaj zrozumienia. Nie ma tu jednak miejsca na staroświecki romantyzm, fascynacje budują się na pierwotnych instynktach, prozie życia czy intelektualnym porozumieniu.
Ta powieść pokazuje także, że miłość jako podróż do wnętrza drugiego człowieka to też pewien wysiłek, na który z czasem już nam po prostu nie starcza sił. Wszystko ma swój czas, a potem gaśnie i by utrzymać się na powierzchni, trzeba uchwycić się czegoś, co pozwoli dopłynąć do kolejnej wyspy i jakoś przetrwać. Poliglotyczni kochankowie choć mają swoje zamknięcie, nie kończą się, pokazując, że kolejne lądy, do których w życiu przybijamy, są tylko przystaniami na morzu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz