Wysiadłam i skierowałam się w stronę przejścia dla pieszych. Jak to się często zdarza w miejscach, gdzie usytuowane są placówki edukacyjne, i tu rosło wielkie drzewo kasztanowe, bujnie obdarzone w tym roku kwieciem. Z upodobaniem i nutą sentymentu spoglądałam na pełne, soczyście zielone liście i delikatne, świeże od deszczu kwiaty. Przypomniało mi się, jak co roku, to dziwne uczucie nieuchronności sprzed dobrych paru lat. Gdy kwitną kasztany, to znak, że zaczyna się matura. Niemożliwy jest maj bez kwitnących kasztanów. A jeśli kasztany kwitną, to znak, że matura jest nieuchronna. I krótkie wycieczki myślowe: a gdyby kasztany nie zakwitły? Jednak maj bez kwitnących kasztanów jest niemożliwy. Natura jest niepohamowana. A matura nieunikniona. Te dwa fakty w świecie były niejako nierozerwalne tutaj, w tym miejscu, pod tym drzewem, a może tylko w mojej głowie. Podobnie często spoglądając na te białe kwiaty z plamkami w odcieniach różowego czy łososiowego koloru, czułam, że jednocześnie dopada mnie równie nieuchronna melancholia. Kadry z życia drzewa rozpościerającego się nade mną przesuwały mi się mechanicznie w myślach: pierwsze listki, pierwsze kwiaty w nieśmiałych promieniach słońca stały obok lśniących jakby polerowane, brązowych orzechów z białymi brzuszkami. Po kilku dniach w kieszeni zawsze szarzały i marszczyły się. Tyle po niepokojach, podenerwowaniu i niepewności tego, co przyniesie przyszłość, która nagle – w obliczu tego, że coś od nas zależy – nabierała ciężkości i spoczywała swym ciężarem na ramionach. Pomarszczone, ciemnobrązowe kasztany to jak zmęczenie nadzieją i powolna rezygnacja, choćby na jakiś czas, choćby dla regeneracji. Brudne, przygniłe skorupki tego, co kiedyś było nowym życiem.
– Czy mogę prosić kartę? – skierowałam pytanie do portiera w jego małym centrum dowodzenia. Był to starszy pan z lekką nadwagą i sympatyczną twarzą. Intensywnie wpatrywał się w monitor z podglądem korytarza szkolnego, a słuchawki w uszach świadczyły o tym, że właśnie nadrabiał zaległości czytelnicze (zdradził to kiedyś). To był jeden z tych ludzi, dla których cieszymy się, że nadchodzą święta, bo można im złożyć krótkie życzenia, choć trochę odwdzięczając się za ich naturalnie przyjazny sposób bycia.
Otrzymawszy przepustkę do tej gwarnej rzeczywistości małych ludzi, ruszyłam do sali, w której miały odbywać się zajęcia, po drodze bacząc pilnie na liczne odrzutowce i rakiety z tornistrami na plecach przebijające korytarz na wysokości średnio 1,30 m nad ziemią. Jak co tydzień zostawiłam swoje rzeczy przy biurku nauczyciela w pustej sali. Niecałe dziesięć minut później zapanował w niej wesoły harmider.
– Proszę pani, Ania się wypisała! – poinformowała mnie tonem skargi Zosia, która bywała często tak zamyślona, że nie miałam pewności, czy dziewczynka wciąż kontaktuje z rzeczywistością. Dziś wydawała się nieco bardziej ożywiona. Zaprezentowała ozdobną torbę prezentową wypełnioną cukierkami. – Mam dzisiaj imieniny – oznajmiła.
– Ja też mam dzisiaj imieniny! – z tłumu dziewczynek wyłoniła się jej imienniczka z podobną torbą. Tej Zosi nigdy nie widziałam zamyślonej w sposób nostalgiczny, przeważnie chwilowa cisza w jej wykonaniu świadczyła o główkowaniu nad rozwiązaniem konkretnego problemu, a i wtedy nie omieszkała na bieżąco informować całej grupy o postępach w swej analizie. – Wieczorem z tej okazji będę mieć przyjęcie w restauracji i przyjdzie cała rodzina, i mam nadzieję, że dostanę dużo prezentów. – Oczy rozświetliły jej się nadzieją na te dużo prezentów.
– To prawda – potwierdziła żywo Helenka, która w jakiś dziwny sposób zawsze była tam, gdzie koncentrowała się największa uwaga. – My też będziemy, bo nasze mamy są siostrami, więc my jesteśmy prawie rodzeństwem z Zosią. – Po czym wyrzuciła z siebie jeszcze potok słów, skierowany na poły do mnie, na poły do kuzynki, a zza ich pleców narastał hałas piętrzących się głosów.
– Proszę pani, to nie wyschło! Dlaczego moja masa z tamtego tygodnia nie wyschła? – wołała z pretensją Wiki. Z nią od początku nie było żartów, Wiki miała w sobie jakiś pierwiastek agresji, takiej siły, która nie pozwalała przyrównywać jej do grzecznych dziewczynek z misternymi warkoczykami plecionymi rankiem przez ich mamy.
– No cóż. – Teraz już wszystkie przyglądałyśmy się naszym eksperymentom w masie solnej z poprzednich zajęć. – Widocznie schowane w świetlicowej szafce miały za mało światła – zawyrokowałam, zastanawiając się jednocześnie w duchu, co będziemy teraz robić, jeśli nie możemy pomalować farbami naszych dzieł, i w pewnym sensie ciesząc się z faktu, że siedmiolatki nie są jeszcze na tyle zuchwałe, by obarczyć mnie winą za to niedopatrzenie.
Oczywiście, że masa zamknięta w ciemnej świetlicowej szafce nie miała szans wyschnąć, zwłaszcza te większe bryły, lecz kilku dziełom jakimś cudem się to udało. Były to małe misie wykonane przez Olę, która teraz z niespotykanym zaangażowaniem i swoistą czułością rozłożyła je na swoim stoliku i powoli kolorowała farbkami. Nie było tego wiele, więc przemknęło mi przez myśl, że po kwadransie Ola z błyszczącymi oczami kota ze Shreka podejdzie i cichutkim, płaczliwym głosem zacznie błagać, bym puściła ją już z powrotem na świetlicę albo chociaż do toalety, bo ona już nie może. Wtedy musiałabym wymyślać powody, dla których jeszcze czterdzieści minut spędziłaby na zajęciach. Jednak ku mojemu zdziwieniu do końca zajęć stolik Oli stanowił samotną wyspę, na której panowała wytężona i skoncentrowana praca: najpierw malowanie, potem ratowanie klejem oderwanych kończyn misia i wreszcie konstruowanie z kawałków tektury i taśmy – całej rolki taśmy pożyczonej od pani ze świetlicy, co spostrzegłam po fakcie nie bez ukłucia niepokoju – pudełka-domku-sali-szpitalnej. Ola zniknęła więc w swoim świecie na całą godzinę.
W przeciwieństwie do Gabi.
– Proszę pani, mnie nie było tydzień temu, co ja będę robić? – zapytała, usadowiwszy się w ostatnim rzędzie, nieopodal Wiki. Drobnej postury Gabrysia też nie była zbyt dziewczyńska, nosiła krótko przystrzyżone włosy, bardzo uniwersalnie wyglądający, granatowy dres i sportowe buty i tylko dziwnym trafem udało mi się podczas naszego pierwszego spotkania uniknąć zwrotu, który sygnalizowałby, że myślę, że jest chłopcem. (Wydaje mi się, że wszędobylska Helenka zaanonsowała wtedy Gabi, co pomogło mi ustrzec się tego haniebnego faux pas). W bezpośredniej rozmowie dziewczynka okazywała się wesoła i wygadana, należała do tej połowy grupy, która bez skrupułów opowiada najdrobniejsze szczegóły z życia swojej rodziny w drugim zdaniu konwersacji.
– Ja ci pomogę zrobić tę masę – bardziej zarządziła niż zaoferowała Wiki i w chwilę później zajęły się trudną sztuką odmierzania proporcji mąki, soli i wody. Zasada była taka, że daje się tyle samo mąki ile soli i po trochu wody. Zasada, święta rzecz.
Obie zawiedzione Zosie i Helenka spoglądały z zazdrością na małą Alę, której płaska ramka na zdjęcie też jakimś cudem zdołała wyschnąć w szafce, co umniejszało nieco rozmiar mojej klęski. Nie można było odmówić Ali samodzielności i wielu pomysłów, zapewne wyniesionych z domowych praktyk artystycznych pod okiem babci, skąd nie było daleko do przypisania jej uzdolnień w tej dziedzinie. Należało jednak regularnie obdarzać ją zainteresowaniem i motywacją, bo w sytuacji potknięć raczej nie upominała się o pomoc, tylko chowała w sobie, ocierając ukradkiem zraszające niepowodzenie łezki.
– Możemy zrobić supergluta – zaproponowała refleksyjna Zosia, a Zosia analityczna wraz z Helenką szybko podchwyciły ten pomysł. Wiedziały znacznie lepiej ode mnie, jak stworzyć supergluta. Potrzebowały kleju w płynie, płynu do naczyń i płynu do soczewek. W naszych zapasach jednak znalazłyśmy tylko klej. Do dyspozycji pozostała mąka, sól, woda i farby.
– Myślicie, że to się uda bez spoiwa? – wyraziła swą wątpliwość analityczna Zosia, marszcząc brwi. Reszta jednak, włącznie z Wiki i Alą, które również podchwyciły ideę supergluta, prezentowała stanowisko skrajnie empiryczne i bez zbędnego dumania przystąpiła do realizacji tego zadania. Co prawda kucharek było tylko pięć, ale popisowe danie, trzeba to przyznać, pozostawiało wiele do życzenia. Z zapałem i bez umiaru dodawana mąka, podlewana hojnie strumieniem wody i mieszana z kleistą białą mazią o intensywnym zapachu, wzbogacona była o sól do smaku i feerię barw z pudełka farb plakatowych. W powietrzu unosiła się skoncentrowana intencja narodzin supergluta. Przyglądałam się tym poczynaniom, ukrywając powątpiewanie, które w sumie dzieliłam z analityczną Zosią, co do słuszności tak swawolnej mieszaniny składników, ale jednocześnie ciekawa byłam, na ile starczy im woli tworzenia... bowiem zegar wskazywał na kwadrans do końca zajęć.
Refleksyjna Zosia konsekwentnie i do końca dążyła do uformowania idealnej konsystencji, wierząc, że superglut jest w stanie narodzić się po trosze z wiary w jego narodziny. Musiałam się zgodzić, że była całkiem blisko, kleista materia o smerfnym zabarwieniu miała interesującą, zwartą strukturę i dobry stopień nawilżenia.
– Będę musiała czuwać, żeby nie wysechł – rzekła w skupieniu, konsultując ze mną glutowatość materii. – Będę dodawać co godzinę kilka kropel wody.
Wiki niepostrzeżenie prysła, gdy tylko wybiła właściwa godzina, pozostawiając po sobie niemałe pobojowisko. Gabi zaś wspaniałomyślnie ogarnęła nie tylko swój bałagan, ale i pozostałości po działaniach swojej sąsiadki, i wydaje mi się, że nie dlatego, że tamta jej pomagała, tylko z wrodzonego lub wpojonego zwyczaju sprzątania po sobie. Analityczna Zosia została odebrana przez mamę chwilę wcześniej z powodu przyjęcia imieninowego, zaś Helenka, która musiała poczekać kilka minut dłużej, wykorzystała ten czas na wiele różnych aktywności, w tym rysowanie na tablicy, wspięcie się na ławkę, huśtanie na framudze drzwi i kilkanaście komentarzy dotyczących różnych aspektów rzeczywistości. Tymczasem Ala grzecznie zebrała swój dobytek i małymi krokami skierowała się z powrotem na świetlicę. Ostatnia była Ola, która ostrożnie, lecz z dostrzegalnym triumfem w oczach, zapieczętowywała ostatnie prześwity w pudełku-domku-sali-szpitalnej-w-sumie-więzieniu swoich misiów z masy solnej.
Jak co tydzień oceniłam stan porządku w sali jako dość krytyczny i pobłogosławiłam w myślach panie sprzątające szkołę po lekcjach, po czym prędko opuściłam budynek, życząc panu portierowi miłego dnia. Ale nie śpieszyłam się, bo nie lubiłam tam być. Bardzo lubiłam. Jasne, pogodne wnętrza, dużo kolorowych akcentów, gwar i ruch wyrażające radość młodego życia – wszystko to składało się na dobrą i ożywczą energię, która chyba automatycznie udzielała się wszystkim wchodzącym w jej obręb. Gdy tym razem mijałam kasztanowca, mój krok był bardziej żwawy, mięśnie twarzy dopiero się rozluźniały po tym godzinnym uśmiechu, którego nie kontrolowałam. Zerknęłam na niebo, bo poczułam też, że mrużę oczy. Poranna szaruga i siąpiący deszcz z lekka ustąpiły i dało się dojrzeć prześwity błękitu. Na chwilkę. I kilka przystanków dalej znów napłynęły siwe, kłębiaste chmury. Wielkie nieba – pomyślałam, delektując się ciszą charakterystyczną dla zbiorowiska dorosłych ludzi w autobusie – uśmiechają się nad tą szkołą zawsze, gdy tam jestem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz