13.01.2017

Podróż, która przemienia
Dominik Fórmanowicz, Mężczyzna w chwili, gdy zostaje sam

Tę książkę można by nazwać o wiele prościej, jak choćby: Droga, Pielgrzym albo Samotny wędrowiec. Jednak to właśnie ten długi, jednocześnie wymowny i tajemniczy tytuł przywiódł mi na myśl pozycje takie jak kultowa powieść Samotny mężczyzna Ch. Isherwooda czy niedawno wydany zbiór opowiadań Mężczyźni bez kobiet H. Murakamiego. Bez wahania więc zdecydowałam, że sprawdzę, co ma do zaproponowania w temacie poszukiwania męskiej tożsamości polski Autor.

Mężczyzna w chwili, gdy zostaje sam to wydana pod szyldem Wydawnictwa Akurat debiutancka powieść drogi Dominika Fórmanowicza. Książka traktuje o wędrówce Drogą Św. Jakuba, czyli Camino de Santiago, cieszącą się od kilkudziesięciu lat coraz większą popularnością trasą pielgrzymkową. Autor, jak dowiadujemy się z krótkiej notki na okładce, sam dwukrotnie przeszedł opisywaną drogę do świątyni Santiago de Compostela. Fakt ten sprawia, że niemal automatycznie pojawiają się pewne oczekiwania w stosunku do tekstu. Czy dostaniemy wierny zapis osiemsetkilometrowej drogi, odnajdując na kartach książki kolejno nazwy miejscowości lub realistycznie oddane warunki pielgrzymowania? Jak wypadną postacie drugoplanowe i epizodyczne, które niewątpliwie nieraz przewiną się przez fabułę? Czy Autorowi uda się zobrazować różnorodność tłumu na szlaku św. Jakuba? Czy droga, a zatem chwila, w której tytułowy mężczyzna zostanie sam, w jakiś sposób go odmieni? A także – ze względu na miejsce akcji – czy mamy do czynienia z książką religijną?

Zadając sobie te wszystkie pytania, przystąpiłam do lektury tego ponad pięćsetstronicowego przedsięwzięcia. Od pierwszych zdań wkraczamy w intymną rzeczywistość głównego bohatera, powieść zaczyna się bowiem w sypialni, gdzie tytułowy mężczyzna podejmuje decyzję o wyprawie do Hiszpanii i pieszej wędrówce. Główny bohater wraz z całą paletą swych refleksji, emocji i namiętności jest nam podany niemal na tacy. Nic, co ludzkie, nie jest mu obce. Pozostaje jednak bezimienny, a w narracji zarezerwowana jest dla niego po prostu trzecia osoba liczby pojedynczej. Z początku może to zbijać z tropu (np. w dialogach), jednak w trakcie lektury zupełnie zapominamy o tym zabiegu – jego postać zlewa się z narracją, opisy świata i innych płynnie spajają się z jego wewnętrznymi odczuciami, a jego perspektywa staje się naszą perspektywą. Samotność głównego bohatera pojawia się z czasem, natomiast od samego początku poznajemy go w relacjach z innymi pielgrzymami.


Mijał kolejnych ludzi, uśmiechając się i rzucając serdeczne buen camino. Wszyscy wypowiadali te słowa z radością. Pielgrzymi nie życzyli sobie szybkiego dotarcia do celu, dobrej pogody czy mnóstwa wrażeń. Życzyli sobie dobrej drogi i przez to każdy mógł rozumieć to, co chciał. Dla każdego dobra droga oznaczała co innego, bo każdy czego innego szukał. Dlatego buon camino oznaczało „znajdź to, czego szukasz”.


Z początku nie znamy celu podróży, ale mamy świadomość konieczności jej odbycia. Bohater szuka żółtych strzałek wyznaczających kierunek drogi, a jednocześnie wypatruje drogowskazów w innych ludziach. Wędruje ciałem i umysłem. Nie jest to jednak, jak by się można było spodziewać, pielgrzymka z czystych, religijnych pobudek. Jego obserwacja innych ludzi i nawiązywane relacje nie pozostawiają nam wątpliwości, że nasz bohater to mężczyzna z krwi i kości. Jednocześnie jednak jawi nam się jako wrażliwy człowiek, który ma w życiu wiele do uporządkowania.


Spoglądanie w niebo dawało mu dziwny rodzaj nadziei – nadziei, że wszechświat niczego od niego nie oczekuje. […] Zagubienie znikało. Dokładnie wiedział, gdzie jest, i choć perspektywa mogła wydawać się abstrakcyjna, to właśnie ona była prawdziwa i kosmicznie słuszna. Znajdował się na trzeciej planecie od Słońca, a nie w Nawarze czy w Hiszpanii. To było proste, pewne i wystarczało, żeby go ukoić. Całe zamieszanie, hałas i emocje, struktura własnego życia, każdego życia, znikały w chłodzie i ciemności, w zimnym spokoju wirujących obiektów. Każda planeta, każdy księżyc i całe galaktyki płynęły po swoich trajektoriach w niewzruszonej ciszy. Lubił myśl, że nie ma w jego życiu, nie ma na całej planecie niczego istotnego na tyle, żeby wzruszyć, zachwiać tę równowagę. Że można tylko się uśmiechnąć i może nawet przez chwilę – i na chwilę jedynie – dostrzec, że historia naszych błędów i zmagań to nie żadna historia, że to zwykła przeszłość.


Jest coś niezwykłego w lekturze tej książki. Może dlatego, że jest świetnie napisana i bardziej ogląda się tę podróż niż czyta. Można by śledzić akcję powieści, trzymając w drugiej ręce mapę i zakreślając trasę. Każdy kolejny rozdział jest jak multimedialna pocztówka, słychać głosy przemawiające różnymi językami, wyraźnie czuć zapachy, upalne hiszpańskie temperatury, piekące odciski na stopach czy bliskość drugiej osoby. Plastyczny język powieści namacalnie oddaje bogactwo doznań pielgrzyma. Droga nie jest anonimowa, a poznani ludzie wędrują z nami – choć na dystans. Nie są to postacie tak wielowymiarowe, lecz każda z nich dzięki charakterystycznym rysom nie pozostaje płaska. Przepustką do towarzystwa bywa dla bohatera jego ukulele, na którym grywa podczas pobytów w schroniskach, na nieraz szalonych, międzynarodowych integracjach czy odpoczywając w cieniu na placach miasteczek. Być może właśnie w zamiłowaniu do muzyki i literatury tkwi źródło jego wrażliwości, której świadkami jesteśmy przeważnie, gdy bohater wędruje samotnie. To kontakty z innymi ukazują nam jednak przemianę bohatera, który z czasem zaczyna rozumieć, czego pragnie i sięgać po to z determinacją. Mozolna droga uczy go pokory i pozwala osiągnąć spokój.

To jedna z tych książek, dzięki którym nie wychodząc z domu, odbywamy daleką podróż, a do rzeczywistości powracamy mądrzejsi o naukę na czyichś błędach. Książka odstawiana na półkę po zaznaczeniu cytatów, do których zamierzamy kiedyś wrócić. Polecam bez wahania – i mężczyznom, i kobietom. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz