Szamanki w
wielkim mieście to tytuł, jak mi się wydaje,
trochę zwodniczy, niepotrzebnie nasuwający skojarzenia z popularnymi serialami
dla pań. Owszem, jest to typowo kobieca książeczka na około sto stron, którą
połyka się w kilka godzin w zupełnym oderwaniu od świata – i to niezależnie,
jak hałaśliwy by on nie był – ale nie chodzi tu (tylko) o szpilki, szminki,
złamane serca czy znowu paznokcie.
Wszystko zaczyna
się od trzech autonomicznych opowieści. Poznajemy Isis z Wenezueli, Kali z
Meksyku i Lailę z Kuby, kobiety, które wyrosły w konserwatywnych kulturach
Ameryki Łacińskiej, ale z pewnych względów, niekiedy niezrozumiałych dla nich
samych, nie potrafiły odnaleźć się pośród obowiązujących schematów i ról
społecznych. Isis próbuje poradzić sobie po rozstaniu z mężczyzną, którego nie
potrafi przestać kochać, jest szalenie emocjonalna, przełamuje chyba największy
stereotyp – nie chce grać roli zrozpaczonej, porzuconej kobiety. Zawieszona
między tym, co było, a tym, co może lub mogłoby się stać, odnajduje pasję, by
zakotwiczyć się w teraźniejszości: zaczyna tańczyć i planować przeprowadzkę do
Europy. W ten sposób spotyka Kali. Opowieść tej bohaterki najbardziej mi się
podobała, była niezwykle erudycyjna, Kali, wykładająca gender studies, czerpie ze starych, prekolumbijskich mitologii i na
tej podstawie czyta rzeczywistość, stawiając sobie za zadanie stworzenie
„antropologii kobiety” i próbę zbudowania na nowo figur kobiety i mężczyzny w
zmieniającym się świecie.
Dzisiejsza kobieta nie może koncentrować całego swojego życia na mężczyźnie czy na szukaniu go. Kobieta powinna w pierwszej kolejności żyć z pasją, mężczyzna to tylko dodatek.
Kali żywi
silne przekonanie o tym, że sami projektujemy nie tylko swoje działania, ale
też myśli, emocje i namiętności, negując utarte schematy. Wydaje się
najsilniejsza z całej trójki. Pozostaje jeszcze Laila, urodzona aktorka, od
zawsze uważana za czarną owcę. Ta dopiero nie waha się czerpać z życia i ludzi!
Buduje w sobie świadomość silnej, od nikogo niezależnej kobiety, ale też
ustawicznie podejmuje próby wyjaśnienia istoty miłości, znaczenia rozpadu
relacji, szuka przyczyn i konsekwencji.
Byłam wierna momentowi i byłam wierna sobie. Moi kochankowie podarowali mi wiele muzyki. Byłam przesiąknięta rytmami. Mój umysł absorbował szybciej wszystkie informacje ze świata zewnętrznego. Moje zmysły wyostrzyły się […].
Książkę czyta się
lekko i szybko za sprawą przystępnej formy, wariacji na temat reportażu, stąd
wyraźnie wyodrębnione podtytułami części poszczególnych rozdziałów, i jednocześnie
wywiadu, co powoduje pewne niejednoznaczności w pierwszoosobowej narracji.
Wskazówką do właściwego czytania może być cytat:
Nasze rozmowy były barwną przeplatanką myśli, elementów współtworzenia. W pewnym momencie nie było wiadomo, kto co mówi. W sumie nie było to nawet zbyt istotne. Nikomu nie zależało na przypisywaniu sobie danej myśli. Liczył się ogólny rezultat. Pytania, odpowiedzi.
Właściwie cytaty
można by mnożyć, wiele stron oznaczyłam w Szamankach…, bo też wiele interesujących
myśli w konstruktywny sposób zamknęła autorka w zgrabnych zdaniach. W tym
sensie książka staje się przewodnikiem dla poszukujących własnej tożsamości i
prawdziwej natury. Z przykrych przeżyć i porażek życiowych bohaterki wywodzą
cenną lekcję, która staje się nauką dla kolejnych kobiet. Poszukują zwłaszcza
intuicyjnych przebłysków, ulotnych myśli i inspiracji do stworzenia świadomych
siebie osobowości, kobiet nieoczywistych, tytułowych szamanek. I jakkolwiek
sztampowo właśnie to zabrzmiało, w rzeczywistości tak nie jest. Ich historie
czyta się świetnie, są przepełnione emocjami, ale nie sentymentalizmem, a
cały nastrój i ornamentyka mitologii południowo-amerykańskiej nie jest zbiorem
martwych rekwizytów, a posiada duszę.
Ale! W ostatniej
partii książki mamy do czynienia z quasi-poradnikiem lajfstajlowym. Bohaterki
spotykają się w Berlinie, gdzie zakładają swego rodzaju Laboratorium,
przestrzeń łączącą pasje wszystkich trzech kobiet jak lekcje tańca, elementy
ziołolecznictwa, warsztaty pisania anty-bajek i inne. W tym rozdziale znajduje
się bardzo wiele: kontynuacja historii, (wchodzą nagle) dialogi, próba
stworzenia manifestu Laboratorium, sformułowania definicji szamanki, a
jednocześnie wciąż wiele wytycznych wywiedzionych z namysłu naszej trójki, w
tym: ciekawostki, jak fizjologia wpływa na sferę emocjonalną, ciekawostki
psychologiczne, przekształcenia znanych motywów Disney’owskich na modłę
feministyczną i wciąż jeszcze przypomnienia mitów prekolumbijskich, indyjskich,
afrykańskich… Niby nie ma tu tego typowego, poradnikowego blichtru i
amerykańskiej rewelacji i niby widzimy, skąd wypływa nauka, a jednak całość
wydaje się po prostu zbyt chaotyczna, a dobrze zarysowany wcześniej grunt
zaczyna się osuwać spod nóg. Intuicyjność łącząca wszystkie te elementy
mozaiki, prowadzi do zbyt dużej relatywizacji, a następnie zwyczajnie do
sprzeczności, zupełnie mnie nie przekonując. Na dowód jednak, że mogę nie mieć
racji, a książkę można wybronić, warto przytoczyć fragment, który bardzo
kreatywnie rozpatruje pojęcie chaosu jako:
[…] zgrupowanie elementów, które w zaskakującym momencie potrafiły się same zorganizować. Elementy chaotycznego zbioru poruszały się bez ogólnie narzuconego kierunku, każdy na swój własny sposób. W nieoczekiwanym momencie potrafiły się zgrać, tworząc skomplikowane struktury.
Myślę, że można to uznać za jeden z kluczy do
czytania tej opowieści.
Ta książka może spodobać się wielu
kobietom, gdyż jest coś pociągającego w tej
samoświadomości, pewnym mistycyzmie i aktywnym sposobie przeżywania. Nie mogę
jednak oprzeć się wrażeniu, że tytułowe szamanki mimo wielkiej pasji pozostają
w pewien sposób nieszczęśliwe. Nie dlatego, jak by się mogło wydawać, że
problemy sercowe bywają dominującym tematem ich rozważań i dyskusji (jak chyba
większości ludzi), ale dlatego, że nieustannie zmuszone są sobie coś
udowadniać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz