15.05.2017

Czy da się oddzielić zmysły od rozumu?
Andrzej Ballo, Dowód ontologiczny

Andrzej Ballo wykazał się nie lada odwagą, nazywając swoją powieść „Dowód ontologiczny”. Czy taki pomysł się sprzeda? Czyją uwagę przykuje? Załóżmy, że znajdują się wielbiciele filozofii, których zaintryguje słynny dowód na istnienie Boga w tytule powieści o matematyku mierzącym się z materią czasu. W dodatku łykną oni zgrabne hasło: „współczesna powiastka filozoficzna i werbalne równanie z wieloma niewiadomymi”. Poprzeczka została zawieszona wysoko – co dalej?

Anzelm Zaostry, główny bohater powieści, to niedoszły akademik, obecnie nauczyciel matematyki w ogólniaku. Codziennie dojeżdża do miejsca pracy tramwajem, w którym nawiązuje mniejsze lub większe interakcje ze współpasażerami, np. obserwuje ludzi, dopisując im historie, głośno kogoś wyśmiewa ku uciesze innych bądź też, z początku całkiem nieświadomie, podrywa swoją przełożoną. Zamiast doklejać mu łatki, najlepiej opisać go celnymi słowami innych bohaterów: wypada albo genialnie, albo idiotycznie, ale nigdy przeciętnie. Jak wiadomo, granica między geniuszem a idiotą w sytuacji, kiedy atmosfera gęsta jest od oparów alkoholu, staje się bardzo… płynna.


Anzelm sam o sobie wypowiada się dość pseudointelektualnie, pewnie przez nadmierny, może i autoironiczny, patos.
Przeplatam absurd z filozofią i matematyką instynktownie, żeby nie popaść ani w rozpacz, ani w skrajny racjonalizm. […] Jestem introwertykiem z epizodami ekstrawertycznymi typu wyjście do baru czy do sklepu. Jestem typem samotnika, który syci się wolnością i samotnością tak zachłannie, że szybko wypełni nimi samego siebie i odczuwa przesyt, a wtedy wypatruje innego człowieka albo pije wódkę.
Światło wszystkich reflektorów skupione jest na postaci matematyka. W pijackim amoku śni mu się dziwna sytuacja, w której podejmuje grę z czasem – zamierza udowodnić, że ten nie istnieje. Od tej pory fabuła się rozmywa i trudno doszukiwać się porządku zdarzeń, jeśli założono, że chronologia, synonim czasowości, nie powinna mieć znaczenia. Całość staje się chaosem przeplatanym coraz bardziej powtarzalnymi scenkami konsultujących się ze sobą pięciu zmysłów. Najczęściej komentują one wrażenia płynące z obcowania z kolejnymi kobietami, bowiem Anzelm prócz pociągu do alkoholu ma jeszcze jedną wielką słabość – ustawiczny niedosyt doznań zmysłowych.
Matematyk i dyrektorka pospiesznie ruszyli przez boisko, nie bacząc na pozdrowienia uczniów. Potem zniknęli w czeluściach szkoły, a minutę później w oknach gabinetu dyrektorki opuściły się żaluzje. Za oknem opuściło się jednak o wiele, wiele więcej. Uczniowie palący papierosy za rogiem uznali za cud szybko zaparowujące okna tego gabinetu i nawet ustalili, kto ma to zgłosić do kurii.
Nasz protagonista kpi sobie ze wszystkich wokół, z czego cieszy się tłumek w tle, jak uczniowie w klasie czy pasażerowie tramwaju, jednak jego adwersarze, a najczęściej adwersarki, nigdy nie wiedzą, czy brać go na serio. Dialogi wydają się ustawione dokładnie tak, by nasz bohater błyszczał, reszta postaci to albo potulni jak owieczki słuchacze, albo ociekające seksem półinteligentki, albo zwyczajni idioci. Gdy już nadarzy się kobieta, której można przypisać przyzwoity poziom IQ, objawia się to w ten sposób, że… cytuje ona z pamięci dowód ontologiczny św. Anzelma. Koncepcja gry, która wyjaśni wszystko pod koniec, nie usprawiedliwia w moich oczach tej drobnej męczarni w towarzystwie buca i jego haremu.

Z drugiej strony trzeba uczciwie przyznać, że wszystko to zainscenizowane jest pod względem formy po mistrzowsku. Główny bohater nie tyle rozwija się, co ukazuje kolejne swe oblicza. Komizm sytuacyjny, a jeszcze bardziej językowy, nie przestaje zaskakiwać. Sam język powieści jest różnorodny i skutecznie oddaje charakter danych scen. Jeśli na przykład ktoś szuka podniety, znajdzie ją tu w dobrze dobranych słowach. Jeśli trzeba coś powiedzieć bez owijania w bawełnę, jak choćby przedstawić skuteczną receptę na życie, Anzelm się tym zajmie:
A przecież wystarczy nie brać kredytów, nie żreć za dużo, raz na jakiś czas opierdolić przełożonego, wpierdolić koledze z pracy, zerżnąć jakąś dupę, która się podoba, wzbudzić jakąś pasję, nie korzystać z czatu, aby nie dostarczać pożywek dla coraz większej bandy cwaniaków, którzy bardziej chcą nas zrobić w konia, niż nam pomóc. 
„Dowód ontologiczny” zbiera bardzo dobre recenzje prawdopodobnie ze względu na to, że jest świetnie napisany. Dla mnie ideowo jest niestety trudny do przyjęcia, zbijający z tropu, rozczarowujący. Zamysł był ambitny - rozdzielenie zmysłów od żywego intelektu dawało mnóstwo ciekawych możliwości. Nie znajdziemy tu jednak filozofowania z wyższej półki, za to nieraz z pękniętej butelki codziennych zdarzeń rozleje się wartki strumień świadomości.

***
Recenzja powstała we współpracy z portalem moznaprzeczytac.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz